Eee....chyba nie ma czego zazdrość, po prostu tak jakoś wyszło...
Skąd wiemy jak uczyć? Paweł nas nauczył przez podstawówkę - w szkole nie robił nic, więc wszystko musieliśmy robić z nim popołudniami. Robiliśmy za katów, egzekutorów, egzekwowaliśmy nakazy, z którymi nie zawsze się zgadzaliśmy do końca i tłumaczyliśmy, że "ta pani" nie jest głupia i niesprawiedliwa, tylko tak jej wyszło, albo nie wiedziała wszystkiego ("- to czemu się nie chciała dowiedzieć?") - i tak w kółko. To dość trudny przypadek, cała reszta to pestka
Mamy podręczniki, niezły kontakt ze szkołami. I paradoksalnie Paweł był w swojej lubiany przez nauczycieli, tylko zupełnie nie mieli na niego klucza, ani pomysłu. Ani na niego czasu. A dziewczynki są zapisane do podstawówki naszych przyjaciół w innych trochę górach. Fantastyczna szkoła, rozumiejąca dzieci i ich zróżnicowane tempo rozwoju, oferująca wsparcie, a nie wydziwianie. poza egzaminami jeździmy tam trzy razy w roku szkolnym na konsultacje, różne warsztaty, w styczniu na narty i żeby spotkać podobnych dziwaków - tam jest zapisanych koło 30 dzieci uczonych przez rodziców. To z resztą więcej, niż dzieci stacjonarnych.
Zajęcia planujemy bardzo wstępnie, dzieci "przeplanowują" je na bieżąco. W małej grupce warto na to pozwolić, bo wiedza "chciana" łatwiej zostaje w głowie. Siedzimy (któreś z nas, albo Janusz) z nimi w zasadzie od dziewiątej, do trzynastej, ale nie cały czas ze wszystkimi razem, czasem zostają całkiem sami i robią coś, co sobie wyznaczyliśmy. czasem idzie bardzo opornie, czasem lepiej, czasem trzeba odpuścić, bo nic się nie da - wtedy wracamy po obiedzie, albo innego dnia. Większości przedmiotów uczą się sami, ale każde ma coś, nad czym trzeba posiedzieć. Im bliżej egzaminów, tym robi się bardziej podręcznikowo, a mniej poszukiwawczo, nie ma rady na to.
Idę, bo coraz większy ruch w domu...
_________________
--------------------------------------------------
Pawik, Hancia, Niela, Bisia, Łudeczka i Tysia
